Z braku zajęć wybraliśmy się do Parku Wildlife Sanctuary w okolicach Canacony po raz drugi. Tym razem z innym, pozytywnym nastawieniem, postanowiliśmy delektować się urokami indyjskiej flory (fauny brak).
Pani w kasie tradycyjnie już niemiła, znów zapytała nas o pochodzenie, a ja, choć za pierwszym razem zapytałam, w jakim celu i pani to się za bardzo nie spodobało. Kiedy już brak uśmiechu na twarzy pani został przeze mnie przyjęty beznamiętnie i obojętnie, mieliśmy bilety wstępu w ręce i po uprzednim przeczytaniu regulaminu parku, a także obejrzeniu ilustracji fauny, uzbrojeni w dobry humor, przekroczyliśmy bramy Wildlife Sanctuary. Na skuterze. Za wjazd którego oczywiście należy również uiścić opłatę. Tym razem postanowiliśmy zaliczyć po kolei wszystkie atrakcje - poczynając od WODOSPADU. Nie, wodospad odpadł. Z powodu drogi wyboistej, dobrej na terenowe auto albo quada, a na pewno nie na skuter. Druga w kolei - wioska (coś jak hinduski skansen) - odpuściliśmy, bo z pewnością wioska to zachęta do płatnych zdjęć z przebranymi w tradycyjne stroje i zakup ich rękodzieła. Nie, dzięki.
Trzecia z atrakcji - o tak. Przyjęliśmy challenge. Co miało tu być? Podobno spacer w koronach drzew po wiszących mostkach. Atrakcja rodem z indoor playground dla dzieci, ale skoro w koronach drzew wiszą węże, chcieliśmy to zobaczyć. Czy zobaczyłam kobrę królewską? A może chociaż niegroźnego drzewnego węża w kolorach zielonego groszku? Otóż NIE. Dlaczego? :-)
Nie dotarliśmy do tej wspaniałej atrakcji, która okazała się, jak dowiedzieliśmy się po przebyciu 2 km pieszo przez tropikalny las, amboną zbitą z kilku desek.Ile lampartów przebiegło nam drogę? Nie muszę chyba pisać. Jedyne, co zobaczyłam, to był PTAK. Ładny. Dziwnie śpiewał. Może był to ten słynny hinduski BUL BUL? Właśnie po to przyszłam do tego parku. Chciałam zobaczyć te urocze ptaszki bul bul, o których opowiadał nam właściciel tego parku podczas pierwszej wizyty. P. siedział na kamiennej ławce, podczas gdy synek robił mi zdjęcia w motylarni. Potem ganialiśmy się po labiryncie zrobionym z krzewów i kwiatów pnących. A kiedy wróciliśmy, P. rozmawiał z tym panem. Wspólnie wymieniliśmy się wakacyjnymi planami - pan miał w kwietniu odwiedzić Las Vegas, ale z powodu szerzącej się na świecie pandemii (tak, już pandemii - jak podawały media w Indiach) jego i nasze plany stanęły pod znakiem zapytania. Oczywiście poleciliśmy panu Polskę na cel kolejnych wakacji, co pan przyjął z lekką dozą zainteresowania (raczej nikłą) i wyraził aprobatę dla zniesienia wiz dla Polaków w Indiach. A wiza do Indii to osobny temat - mój mąż wypełniał dokumentację przez bitych kilka godzin - ta wiza to coś niewyobrażalnego w porównaniu np. do prostych procedur uzyskania wizy do US.
Ptaszek bul bul, jak polecił mi pan właściciel parku, lubi wodę, więc powinnam przespacerować się w okolice fontann. I wypić herbatę w ich chai center :-), które, jak się okazało, nie jest w tym momencie czynne. Podróż i zwiedzanie sanktuarium okazało się niezbyt ciekawe, no chyba, że motyle. Tych jest sporo. Białe, czarne, które smutne latały nad uschniętym krzewem z uschniętymi kwiatami. Synek stwierdził, że motylki są smutne, bo słońce zabiło ich dom.
Czy polecam Wildlife Sanctuary? TAK. Dlatego, że droga, jaka wiedzie do niego z Palolem, przez Canaconę, jest atrakcyjna. Przejeżdża się przez kilkanaście wiosek, a także gwarną Canaconę, która sama w sobie jest gratką dla osób zainteresowanych poznawaniem obcej kultury, mieszkańców i codziennego życia Hindusów, tak różnego od przyplażowych atrakcji w Palolem, Agondzie czy Patnem. Nie poznacie Indii, ograniczając się do spacerów brzegiem morza i zajadając chapati zapijane lassi czy piwem warzonym w Goa. Nawet biorąc udział w półrocznym kursie jogi ćwiczonej o świcie na klifie. Nie poznacie. Dlaczego? Bo to nie prawdziwe Indie. To Indie instant. Stereotypowe. Ale dla niektórych to wystarczy - szkoda :-) Nie wiecie, co tracicie.